Moja Polska to tradycja, doświadczenie i teraźniejszość

Nie pytaj co ci Ojczyzna dała,

Powiedz co Jej możesz ofiarować.

 

Ojczyzny nie wybierałem. Stało się to z woli rodziców w mieście Kłodzku, gdzie los rzucił moich najbliższych w powojennej tułaczce.

Nie wyssałem jej także z mlekiem matki. Kiedy się urodziłem, mama miała już 40 lat – zapewne karmiła mnie niemiecka mamka, jak to było wówczas w zwyczaju na Ziemiach Odzyskanych, rok po zakończeniu drugiej wojny światowej.

Nie mogłem im tego wybaczyć, że tak spaprali mi życiorys. Zamiast urodzić mnie w ukochanym Krakowie, do którego wrócili parę miesięcy później i gdzie spędziłem większość swojego życia, to gdzieś na zachodnich kresach, w jakieś mieścinie…

Dopiero 50 lat później poznałem to miasto, zauroczyło mnie i zmieniłem zdanie, teraz jestem dumny z mego miejsca urodzenia.

Mam z tamtego okresu dwie szczególne pamiątki, które towarzyszą mi przez całe życie:

stary, dębowy, solidny niemiecki zegar, wysoki prawie na dwa metry, z pięknymi błyszczącymi miedzią ciężarkami, odmierzający głosem kurantów co godzinę upływający nieubłaganie czas, oraz

XIX-wieczna kopia obrazu Romney’a, malarza angielskiego, w pięknej ornamentyce złotej oprawy (faktycznie drewnianej).

Ten portret młodej damy, której oryginał wisi w Ermitażu, ma szczególną cechę, kobieta wodzi swoim badawczym, a zarazem figlarnym spojrzeniem za oglądającym ją widzem wszędzie, gdziekolwiek on stanie – w ten sposób zawsze, już od dziecka, czuję jej opiekuńcze spojrzenie, choć kiedyś była to stara matrona, a teraz to młoda panna – dziwne, prawda?

Te miłe sercu pamiątki, tak ważna dla mnie, z miasta, z którego pochodzę – to namacalny dowód mojego pierwszego zetknięcia, jeszcze nieświadomego z moją już Polską, która rok wcześniej była przecież Niemcami.

 

Rodzice poznali się we Lwowie, ślub wzięli w sierpniu 1939 roku.

Był to klasyczny mezalians.

Mama urodzona we Lwowie w dobrej, szlacheckiej rodzinie herbu Sas, z udokumentowanym rodowodem, której dobra przepadły w wyniku udziału w kolejnych zrywach powstańczych.

Ojciec – chłopak wiejski z ubogiej nadwiślańskiej wsi, położonej gdzieś pomiędzy Sandomierzem a Kazimierzem, kształcony przez księży w seminarium, skąd wyrwał w wielki świat na studia geologiczne do Lwowa. W dodatku młodszy był od swej wybranki o 10 lat.

Ale fakt, że obaj moi dziadkowie byli żołnierzami i obaj walczyli o Polskę z nawałą bolszewicką w 1920, zapewne zadecydował o zgodnym pobłogosławieniu tego nietypowego małżeństwa.

 

Sentyment do tradycji rodzinnej, do Lwowa, który tak kochali moi rodzice, pozostał w moich genach. Na próżno jednak szukałem śladów moich przodków na cmentarzu Łyczakowskim – pradziadka Ferdynanda Bojarskiego, powstańca styczniowego, który po przekroczeniu granicy, wcielony do armii austriackiej, wraz z arcyksięciem Maksymilianem znalazł się w Meksyku, skąd pomógł wrócić do ojczyzny księżniczce Marii Charlott, żonie rozstrzelanego przez rewolucjonistów cesarza. Za ten czyn z rąk cesarza Franciszka Józefa uzyskał dostojny tytuł „ de”. do nazwiska i urząd w powiecie Zborowskim. Mimo to nienawidził arystokracji, oskarżając ja o działanie na zgubę Polski, a jego ulubioną pieśnią była „O cześć wam, Panowie, Magnaci…”

Również jego syn, a mój dziadek, Emanuel Bojarski, walczył podczas pierwszej wojny światowej w armii austriackiej na froncie włoskim, a następnie bronił Lwowa przed Ukraińcami, później bolszewikami Stalina, dowodząc w stopniu kapitana swoimi żołnierzami.

Pochowany w 1941 roku w ziemnej mogile, gdzieś na zalesionych wzgórzach cmentarnych pomiędzy pomnikiem Orląt Lwowskich, a kwaterą Powstańców Styczniowych, leży w tej ziemi bezimienny, jak wielu innych Polaków. Mimo moich usilnych starań, śladu grobu nie odnalazłem.

Ale ta ziemia to również moja Polska.

 

Przy tych dokonaniach przodków mojej mamy, skromniej wyglądają dzieje mojego drugiego dziadka, Feliksa, który opuściwszy swoją rodzinną wieś Ciszycę nad Wisłą, pracował w ogrodach carskich pod Petersburgiem, aby następnie w czasach wielkiej wojny dosłużyć się stopnia wachmistrza ułanów walcząc w korpusie generała Dowbór-Muśnickiego, a potem z bolszewikami w obronie Warszawy.

 Wrócił wreszcie na swoje małe gospodarstwo położone na stromym brzegu rzeki, aby zająć się nim i trzema synami. W czasie ofensywy styczniowej w 1945 gospodarstwo przestało istnieć.

I ta ziemia nad Wisłą, ojcowizna, to także moja Polska.

 

Z tej tradycji rodzinnej wyniosłem szacunek do munduru, miłość do koni i ziemi, a przede wszystkim umiłowanie wolności.

Konie namiętnie rysowałem od dziecka, potem ujeżdżałem, ziemię uprawiam w stworzonym przez siebie ogrodzie do chwili obecnej, tworząc kompozycje roślino-kwiatowe, a mundur?

Pierwszy – harcerski, dostałem, kupiony przez ojca, w 1957 roku, po przełomie październikowym. Do dziś pamiętam jego zapach, błyszczące guziki z lilijką, żółto-pomarańczowe naramienniki 23KDH, popielaty sznur i czapkę z daszkiem.

A był to szczęśliwy czas rehabilitacji harcerstwa, Powstania Warszawskiego, AK, chłonąłem to wszystko jak gąbka spragniona wody, po okresie, kierdy jedynie można było kolekcjonować portrety Stalina, Bieruta i Rokossowskiego, drukowane w codziennej, czarno-białej prasie.

 

Drugi mundur, który sprawił mi radość, już oficerski, założyłem w 1972 roku, po powołaniu, po studiach, do okresowej, dwuletniej służby wojskowej w stopniu podporucznika. Znów był świeży, pachnący, prosto spod igły, guziki tym razem z orzełkiem, sznur srebrny paradny, gwiazdki na epoletach. W wojsku czułem się dobrze, szybko uzyskałem zaufanie dowódców, pełniąc jako jedyny niezawodowy służbę oficera dyżurnego jednostki, co było wyjątkowym wyróżnieniem. Potem zaproszenie do Warszawy na obiad z Głównym Kwatermistrzem WP, odznaczenie i propozycja pozostania w armii na stałe. Zdecydowanie odmówiłem. Dopóki na ćwiczeniach jako wrogie będą widnieć sylwetki samolotów amerykańskich, angielskich czy francuskich, a wyznaczonym celem ataku będzie Dania lub inne państwa europejskie, - to nie może być moje wojsko, do którego z własnej ochoty bym wstąpił.

Było to już po przyśpieszonej edukacji marca 1968, inwazji Czechosłowacji, grudniu 1970, w którym to miesiącu obroniłem dyplom, a radosne oblewanie zdanego egzaminu zakończyło się tragicznymi wiadomościami z Wybrzeża.

 

Dwa razy poczułem namacalny smak wolności.

Po raz pierwszy, kiedy stanąłem na najbardziej wysuniętym w morze cyplu Westerplatte i poczułem się jak Ikar, który rozwinął skrzydła, aby polecieć w wolny świat ( a granice były wówczas dla nas zamknięte ).

Drugi, już później, kiedy pierwszy raz przekroczyłem, a właściwie przejechałem pociągiem zamkniętą zasiekami z drutu kolczastego granicę naszego „obozu” pomiędzy Bułgarią a Turcją. Siedząc w Stambule na wzgórzu pod pałacem Sułtana z widokiem na zatokę Złotego Rogu, obserwując dziesiątki statków i stateczków uwijających się w jaskrawym słońcu na błękitnej tafli wody, smakowałem uczucie wolności. Świat był otwarty. Trudno było wracać do szarej rzeczywistości.

A jednak ilekroć w późniejszym okresie, już przy otwartych granicach, wyjeżdżałem, przeważnie samochodem, z kraju, to wracając odczuwałem ulgę, że znowu jestem u siebie, będę mówił, jadł, pracował i wypoczywał po naszemu. Nawet w tych trudnych latach nie wyobrażałem sobie, abym mógł wyjechać z Polski na stałe.

Na szczęście przyszedł rok 1979. I wtedy wszystko się zaczęło. Późniejsze wydarzenia, strajki, powstanie Solidarności, odzyskanie niepodległości, wolne wybory – to konsekwencja tych majowych dni, kiedy do Polski z pierwszą wizytą przybył nasz Karol Wojtyła, już jako Jan Paweł II. Słowa wypowiedziane na placu w Warszawie wstrząsnęły Polską.

Drugi wstrząs, tym razem mój osobisty, związany był z przylotem papieża do Krakowa. Było już po południu, ściemniało się. Błonia, park Jordana, podjechałem na rowerze i stanąłem w miejscu, gdzie nie było wiele osób oczekujących, jedynie pojedyncze postacie.

 Nagle huk silników białych śmigłowców nadlatujących z nad parku przerwał ciszę oczekiwania.

Helikoptery wolno, majestatycznie wylądowały na skraju Błoń.

Po dość długim okresie kolumna pojazdów ruszyła w stronę miasta. Było już ciemno. Mignęły samochody milicyjne, potem samochód z ciemnymi sylwetkami komandosów z obstawy, i nagle zajaśniała, mocno oświetlona, biała sylwetka Jana Pawła II stojącego na otwartej platformie białego Stara. Z tej jasnej postaci w tej otaczającej już ciemności promieniowała świętość, papież błogosławił mnie, - nie wiedziałem jak się zachować, czy klęknąć, odruchowo podniosłem rękę w pozdrowieniu… Wtedy uwierzyłem, byłem przekonany o Jego Świętości.

I tak zapamiętałem Go na całe życie, choć potem było wiele innych spotkań, również tych pod oknem na Franciszkańskiej, kolejne wizyty, uroczystości.

 Kraków wówczas diametralnie się zmieniał, stawał się wolnym miastem, ludzie byli radośni, uwierzyli w możliwość zmian, Duch Święty zaczął działać.

To była moja, najpiękniejsza Polska.

 

10 lat później powstała nowa, III Rzeczypospolita, już nie Ludowa, ale Niepodległa – nowe wyzwania, nowe nadzieje.

Po przeprowadzonym konkursie zostałem dyrektorem naczelnym jednej z największych krakowskich firm budowlanych, w której zatrudniony byłem od czasu wyjścia z wojska. Miałem ambitny plan przepracować na tym stanowisku przynajmniej dwa lata, przekształcić firmę i doprowadzić do prywatyzacji. Zajęło mi to kolejne 20 lat, najpierw walki o utrzymanie i restrukturyzację przedsiębiorstwa, a następnie jego rozwój. W międzyczasie pochłonęło mnie zakładanie organizacji samorządowych – Izby Gospodarczej Transportu Lądowego, Związku Pracodawców Małopolskich, Fundacji Niepełnosprawnych w Stróżach. Taka uczciwa praca od podstaw aż do emerytury.

Firmę w końcu wykupił od Skarbu Państwa krakowski biznesmen tworząc świetnie zapowiadającą się grupę ZUE. Ja na kapitalistę już się nie nadawałem.

I jakież było moje zdziwienie, gdy otwierając nowy etap swojego życia, zapisując się na warsztaty literackie w willi Decjusza, w wejściowej nawie odnowionego pałacu, wśród głównych sponsorów towarzystwa, zobaczyłem: Grupa ZUE.

 Historia zatoczyła koło.