Moje miasto

Rynek Krakowski - serce mojego miasta

Kiedyś wieczorową porą cichy, spokojny, majestatyczny. Szare twarze kamienic przeglądały się w zwierciadle jasno wypolerowanych, świeżo ułożonych kamiennych płyt, które zastąpiły odwieczny bruk. Na tej wielkiej pustej przestrzeni ciemniała bryła Sukiennic, nad którą górowała jeszcze ciemniejsza sylwetka wieży ratuszowej. Jedynie koło pomnika Adasia spoczywały zwinięte szare i czarne parasole, z jasną, kolorową plamą kwiatów oświetlonych przyćmionym światłem lampy naftowej, którą zapaliła żądna zarobku gruba kwieciarka. Spóźnieni przechodnie przemykali w cieniu kamienic, dorożka Kaczary czekała na ostatni kurs, najlepiej na Zwierzyniec, a miejsce zaczarowanego wozu zastępowały polewaczki wjeżdżające na błyszczącą płytę rynku, świadcząc zarazem usługi nocnych taksówek dla wychodzących z lokali podpitych gości. Życie rozrywkowe koncentrowało się w dwóch naprzeciw położonych miejscach – piwnicy Piotra Skrzyneckiego, gdzie zawsze można było wpaść na wódeczkę i spotkać najdziwniejsze postacie krakowskiej Bohemy artystycznej, i Jaszczurach z Dżamblami, Andrzejem Zauchą, Skaldami i Jazz Band Ball’em. Oba lokale łączyła postać Wieśka Dymnego, który tylko ze swoją właściwą energią potrafił być wszędzie.

A jeżeli ktoś chciał spędzić spokojny wieczór w gronie przyjaciół, to czekała restauracja Pod Krzyżykiem – lokal w którym jak wszędzie nie zawsze było piwo, ale kelner – Jasiu Perskie Oczko zawsze potrafił go wyczarować dla stałych gości.

Nad tym cichym, spokojnym światem co godzina unosiła się magiczna muzyka hejnału, na którą nikt specjalnie nie zwracał uwagi – była jak powietrze, którym się oddycha, która po prostu tu musi być.

A teraz?

Knajpa na knajpie, stoliki z białymi płachtami parasoli wypełniły szczelnie prawie wszystkie strony rynku, w bramach czające się młode kelnerki, piwo lejące się hektolitrami prosto z beczki, tłumy obcokrajowców krążące i wypełniające połać wielkiego placu często zabudowanego drewnianymi budami okazjonalnych targów, dziwne pojazdy konne – ni to karety, ni dorożki – ale czyste i białe, konie barwne, z pióropuszami, dźwięczące i dzwoniące, a do tego jazgot ulicznych tancerzy tłumiący głos harmonii, trąbek i gitar cygańskich kapel. W centrum, przed kościołem Mariackim koszmarna , plastikowo –szklana fontanna w kształcie piramidy – czyżby chcielibyśmy naśladować Luwr? Za to budynki jak nowe , jak na widokówkach – jasne, kolorowe, jaskrawo oświetlone, cudowna wieża Mariacka, maszkarony Sukiennic, błyszczący wielki zegar na wieży ratuszowej, i nawet ton trąbki strażaka grającego jak zawsze hejnał jakiś ostrzejszy, mocniejszy jak by chciał przebić się przez harmider wielkiego, europejskiego miasta.

I tylko księżyc wyłaniający się z za wieży Mariackiej z jasną, uśmiechniętą pełnią  twarzy jest zawsze taki sam – i to jest fantastyczne!