W poszukiwaniu diabła

Pierwsze wspomnienie, które na zawsze wryło się w moją pamięć dotyczy zdarzenia, gdy z bratem mieliśmy niepełne trzy lata. Być może fakt, że zostało ono przeze mnie tak doskonale zapamiętane wynikało z tego, że stałem się mimowolnym bohaterem rozmów sąsiadów, a moja mama jeszcze przez kilka miesięcy je przeżywała, opowiadając wszystkim ciotkom i znajomym. Być może widząc jak ważne to było dla dorosłych, szczegóły tego zdarzenia utkwiły w mojej pamięci do dnia dzisiejszego.

Był ciepły wrześniowy dzień, gdy nasza mama zostawiła mnie z bratem bawiących się wokół wiejskiego domu. Nie można powiedzieć, że bez opieki, bo co jakiś czas odrywała się od pracy w kuchni i wychodziła na podwórze sprawdzić co się z nami dzieje. Jakoż szybko tego dnia okazało się, że podwórze to dla nas za mało i za kolejnym razem znalazła nas na tyłach domu bawiących się w pobliżu stojącej tam, opartej o dach domu drabiny.

Mama jakby wyczuwając niebezpieczeństwo zapowiedziała nam, że na drabinę wchodzić nie wolno, ale ja właśnie odkryłem, że potrafię to zrobić! Pamiętam, że by pokonać odległości szczeblami drabiny musiałem na pierwszy szczebel dostać się wyłącznie kolanem. Musiałem na nim uklęknąć, podciągnąć się i dopiero wówczas stanąć stopami na szczeblu. I tak samo na kolejny szczebel... Mama nawet pozwoliła mi na tę prezentację umiejętności, ale zakazała, że wyżej niż na drugi szczebel wejść mi nie wolno. Po kilkunastu jednak minutach mój bliźniaczy brat przerwał zabawę i udał się domu w poszukiwaniu nocnika, więc samotna zabawa już nie była najciekawsza, zaś całą moją uwagę i wyobraźnię pochłonął wystający ze szczytu domu komin. Źródłem tej fascynacji była skarbonka, jaka posiadała nasza koleżanka i rówieśniczka z sąsiedztwa. Był to plastikowy domek z otworkiem w szczycie daszku. Gdy wrzucało się monetę do tego otworu za pomocą jakiegoś mechanizmu z komina domku wyskakiwał czarny diabełek. Byłem niezmiernie ciekaw czy w tym kominie na moim domu też siedzi taki diabełek. Powoli więc zacząłem sprawdzać czy jestem wstanie wejść wyżej po drabinie. Okazało się, że opracowana przeze mnie technika pokonywania szczebli doskonale się sprawdzała. Wspinałem się wyżej i wyżej, gdy doszedłem do powierzchni dachu pamiętam, że poczułem się znacznie pewniej, gdyż pod nogami nie miałem już otwartej przestrzeni. W każdym razie niebawem dotarłem do kalenicy dachu. Końce drabiny wystawały ponad szczyt dachu, toteż stojąc na ostatnim szczeblu mogłem się pewnie trzymać tych końców. Stojąc na drabinie zastanawiałem się nad sposobem przejścia od drabiny do komina, odległego o jakieś dwa metry, a jednocześnie podziwiałem widok podwórza, na którym nagle pojawiła się mama.

Warto pochwalić się swym wyczynem, więc krzyczę z góry – Mama, ja tu!

Mama rozgląda się wokół, nie może mnie zlokalizować, raz jeszcze rozgląda się nerwowo i... dostrzega mnie na szczycie dachu!

- Adasiu! Stój! Nie ruszaj się! – krzyknęła i biegiem rzuciła się, by obiec pozostałe zabudowania gospodarcze i dostać się na tył domu. Za chwilę usłyszałem ją już z dołu drabiny. Przybiegła tam razem z ciotką, która stale mieszkała z nami, w tym czasie kopała ziemniaki w pobliżu domu, ale nie widziała stamtąd dachu domu.

Mimo młodego wieku starałem się przekrzyczeć kolejne krzyki mamy zakazujące mi się wręcz ruszać z miejsca i przetłumaczyć jej, że muszę zajrzeć do tego komina, by sprawdzić, czy ten diabeł tam jest, czy nie.

- Stój i czekaj! – upierała się. – Mama już po ciebie idzie.

Energicznie wdrapała się na drabinę wzięła mnie w ramiona i... nie była już w stanie zejść. Z połowy drabiny podała mnie ciotce.

To koniec samego wydarzenia. Pozostały jeszcze jego skutki, czyli zdjęcie przez ojca z dachu drabiny, która odtąd do dachu przystawiana była wyłącznie na okres jakiś prac naprawczych lub wizyty kominiarza. A a ’propos tego ostatniego terminu: do tego czasu sąsiedzi, mimo, że byliśmy bliźniakami nie podobnymi do siebie, w zasadzie nas nie rozróżniali. Teraz znaleźli rozwiązanie, gdy tylko była mowa, o którymś z nas padało pytanie – To ten kominiorz, czy ten drugi?