Pieski los

Mówiłam wam o mojej ciotce, czy może kuzynce, w każdym razie średnio dalekiej krewnej, której życie jest doskonałym i bez przeróbek materiałem na film albo książkę?

Tym razem historia nie będzie o Ewie Lang, mimo że śmiało można by było przyznać jej medal za wszystko co robi.

Za to, że będąc bardzo chora i po siedemdziesiątce prowadzi cztery hodowle psów myśliwskich, za to, że o czwartej rano wyjeżdża do lasu, gdzie tresuje szczenięta do polowań, za to, że prowadzi hotel dla dobrze urodzonych i schronisko dla tych, którzy mieli mniej szczęścia, za to, że robi to wszystko sama, będąc dla tej sporej przecież czeredki , panią, mamą i sam pan bóg wie, co one tam sobie o niej jeszcze myślą i za kogo ją uważają.

Na przykład taka Sonia.

Mała, czarna suczka, której daleko do jakiejkolwiek znanej i jeszcze nawet nie wynalezionej rasy. Kundel to przy niej międzynarodowy champion. Po prostu brzydactwo.

Któregoś dnia Ewa, która spędza w lesie dużą część dnia, napotkała ją przywiązaną sznurkiem do drzewa. Zapchloną, brudną i z bezmiarem smutku w zaropiałych oczach, zabrała ze sobą do domu. Wykąpała, nakarmiła i nazwała Sonią.

I wydawać by się mogło, że Sonia zamieszka z Ewą na zawsze. Nawet inne psy zaakceptowały tą brzydką, lecz wdzięczną przybłędę.

A rzecz się działa na Śląsku, w Bielanach.

Pewnego razu, gdy ciotka wybierała się właśnie do Poznania na konkurs psów myśliwskich, gdzie miała sędziować. Sonia tak długo skamlała, prosiła, aż w końcu zmiękczyła serce Ewy i ta zabrała ją ze sobą.

Na konkurs przybyło mnóstwo gości, gapiów i ogólnie szerokiej publiczności. Sonia została w aucie.

Nagle, zupełnie niespodziewanie, zaczęła w nim szaleć, jakby dostała jakiegoś amoku. Rzucała się, skakała i ujadała tak głośno, że Ewa pobiegła do auta, sprawdzić co się tam dzieje. Kiedy tylko otworzyła drzwi samochodu, Sonia wyskoczyła jak z procy, biegnąc wprost do pary młodych ludzi, stojących na poboczu drogi. Podskakując i piszcząc radośnie się z nimi witała. Witała?

Cóż, nie trudno było zgadnąć, że zna ich doskonale i właśnie odnalazła swoich ukochanych właścicieli.

Początkowo zareagowali dziwnie. Wysztywniło ich i wyglądali jakby wrośli w ziemię.

Po chwili jednak, nie mogąc dłużej udawać że się nie znają, zaczęli nieśmiało się z nią witać. I oczywiście tłumaczyć się, mówiąc jedno przez drugie, że się zgubiła, że szukali i że tęsknili okropnie.

A tak właściwie, to ona ma na imię Lula.

Ciotka na Śląsk wróciła bez Luli. Na pamiątkę tylko sznurek po niej został.

Mijały dni i tygodnie.

Któregoś razu, późnym wieczorem, gdy kładła się już spać, usłyszała ciche skomlenie przy furtce. Zabrała latarkę i wyszła na dwór.

Przy bramce leżało małe, włochate siedem nieszczęść. Z naderwanym uchem, brudna i wychudzona Sonia.

Wracała dwa tygodnie. Do domu. Bo to był dom Soni, nie Luli.

Albo Norek. Cóż, urodził się bez kokardki na głowie i brylancikowej obróżki. Ktoś musiał być bardzo niezadowolony, że w ogóle się urodził, bo cały miot żyjących jeszcze szczeniąt zakopał do dołu w lesie.

Ktoś inny przechodząc usłyszał ni to pisk, ni to skomlenie, dochodzące spod ziemi przy ścieżce. Rozgrzebał świeży jeszcze kopczyk, a pod nim, jedyny z całej szóstki ruszający się i przerażony pyszczek malucha.

No i nazwał go Norek. Ale chyba go nie lubił.

Najpierw na kapce mleka, potem na rozmoczonym w wodzie chlebie Norek dojrzał do pracy.

Mając pół roku został przywiązany za krótkim łańcuchem do budy, przy której miał spędzić resztę życia, pilnując obejścia gospodarza – wybawcy. No i pilnował.

Kiedy miał nieco ponad rok i którejś nocy od ognia z wypalanych traw zajęła się stodoła, Norek zerwał się z za krótkiego łańcucha i dotąd szczekał i drapał w drzwi gospodarza, aż ten, zbudzony ze snu i wściekły, wyskoczył z kijem na podwórko i tak długo okładał nim Norka, że w kilku miejscach połamał mu tylne nogi.

Później zauważył ogień.

            Stodołę ugaszono, ale kulawego psa, co powłóczył nogami już nikt nie chciał.

Cóż, we wsi mieszkała „psia mama”. No to go do niej zawieźli. I Norek, choć dziś już sędziwy kaleka, odnalazł u Ewy swoje psie szczęście. Kuśtyka za nią po podwórku, na krok nie odstępując,

            I tak dzień po dniu, rok po roku, życie w Bielanach toczy swoje kamyczki i głazy, najczęściej pod górę. Codziennie od nowa ci mali i ta duża, toczą swoją heroiczną walkę o następny dobry dzień. Będzie w nim znów dużo pracy, bólu i zmęczenia. Ale przecież będzie też dużo miłości.