Jarek

Jarek był fajny.

            Może dziś, po latach, znalazł bym lepsze, bardziej wyrafinowane i bardziej literackie określenie dla Jarka ale wtedy, wiele lat temu, tak właśnie określałem mojego kolegę, ośmiolatka, jak ja.

            Był rok 1947. Świat lizał rany po strasznej wojnie, miliony ludzi, DP-sów, jak ich nazywano – Displaced Person {ludzi, nie należących do miejsca, gdzie się znaleźli}– szukały swoich starych domów, nowych miejsc do życia, swoich bliskich. My też, w pewnym sensie, byliśmy DP-sami. Jarek, urodzony gdzieś koło Antwerpii, przyjechał z matką do Polski, gdy ojciec, syn polskiego górnika, zaginął w wojennej zawierusze. Ja, urodzony koło Worochty w województwie stanisławowskim, na Kresach, wyrzucony z rodziną z domu, po 19 dniach podróży w bydlęcych wagonach, osiadłem w Krakowie.

            Spotkaliśmy się z Jarkiem w J. na Ziemiach Odzyskanych, jak je wówczas obowiązkowo nazywano. Matka Jarka zamieszkała tu z jego nowym ojcem i wydzierżawiła działkę. Moja babcia przyjechała wraz ze mną do J. na wakacje; tu zamieszkała jej córka a moja ciocia, żona zdemobilizowanego oficera. Działka cioci sąsiadowała z działką Jarka, stąd nasza znajomość.

            Lato było piękne toteż uciekaliśmy z ulic miasta, o którym tylko historia wspominała, że założył je polski król Bolesław Krzywousty a niemieckie napisy i niemieccy mieszkańcy, którzy nie zdołali jeszcze wyjechać, czyniły obcym i wrogim. Krążyły opowieści o niemieckich bandach, puste domy ze śladami szabru straszyły wybitymi oknami.

Za to na działkach było wspaniale. Schowani za wyższymi od nas krzakami porzeczek, obsypani tysiącami rubinowych kiści opowiadaliśmy sobie różne historie – on mnie o czołgach generała Maczka zmierzających do Holandii, ja jemu o małym Heniu ze Stanisławowa, który znaleziony pocisk do panzerfausta usiłował wcisnąć brzuchem do lufy i którego szczątki można było zobaczyć wysoko na drzewie. Bawiliśmy się także w żołnierzy, jak to chłopcy, zbyt mali, żeby zdawać sobie sprawę, czym jest naprawdę wojna.

Było także coś innego, co łączyło nas. To było kolekcjonowanie , dziś nazwałbym to, militariów. Jarek chwalił się znalezionym na śmietniku przy skwerze poniemieckim hełmem, ja szablami, które niemiecki robotnik znalazł w trakcie remontu domu i sprzedał mi za torbę jabłek.

Tego dnia postanowiliśmy oglądnąć niezajętą działkę za działką cioci. Znaleźliśmy dziurę w siatce i po chwili oglądaliśmy już otwarty domek, wyschnięte „oczko” wodne, w końcu doszliśmy do śmietnika – gruzowiska zarośniętego pokrzywami

- Patrz, tam coś jest, powiedział Jarek.

Rzeczywiście coś lśniło wśród pokrzyw. Napracowaliśmy się kładąc jakieś deski i blachy, żeby, z poparzonymi pokrzywami nogami, dotrzeć do obiektu. Nie wiedzieliśmy co to. Z kształtu podobne do jajka, ale większe, pokryte jakby skorupą poprzecinaną w kwadraty. Z jednego końca owalnego jajka wychodziła jakaś blaszka. Zaczęliśmy ją odginać ale nie udało się, była zbyt zardzewiała. Odkryliśmy drut z kółkiem, jak do kluczy. Metodą prób i błędów udało się wyciągnąć drut z blaszki ale nadal nic się nie działo. Chcieliśmy dostać się do środka, zaczęliśmy uderzać „jajkiem” w ziemię – nadal bez rezultatu.

- Wiesz, trzeba to kropnąć kamieniem, - powiedział Jarek.

Poszliśmy poszukać kamienia. Wkrótce znalazłem kawałek krawężnika, był ciężki, ująłem go w ręce i, z trudem, drobnymi kroczkami, taszczyłem w stronę Jarka.

Byłem już kilka kroków od niego, kiedy usłyszałem głos babci – Krzysiu!

- Chwileczkę! – odkrzyknąłem.

- Ja ci dam chwileczkę! W tej chwili proszę tu przyjść!

Spojrzałem na Jarka i, na ile pozwolił mi ciężar kamienia, wzruszyłem ramionami. Puściłem kamień i pobiegłem.

Kiedy znalazłem się na naszej działce, zwolniłem. Babcia stała na tarasie w drzwiach naszego domku – altanki, duża i groźna. Byłem od niej trzy metry.

Nagle poleciałem do przodu, głową naprzód. Uderzyłem w jej brzuch, babcia upadła na plecy a ja na nią. Na nas leciały śmieci, jakieś luźne deski altanki. Po chwili zaczęliśmy wstawać, babcia mówiła coś ale żaden głos nie docierał do mnie Zakrztusiłem się prochem, przełknąłem ślinę – odzyskałem słuch.

Wybiegliśmy z babcią na taras.

Naprzeciwko nas olbrzymia tarcza złoto - krwistego słońca dotykała niemal horyzontu. Na jej tle pojawiła się sylwetka dziecka, czarna, jak z chińskiego teatru cieni. Szła powoli, nierówno, jak pijak. Zbliżała się, uniosła rączki.

- Boże – krzyknęła babcia.

Jedna rączka dziecka kończyła się na łokciu, duga – na nadgarstku. Postać przeszła jeszcze parę kroków, później runęła na twarz.

Potem był tylko chaos, babcia wyciągająca ręczniki, ciocia tamująca nimi krew, wujek biegnący do telefonu, w końcu karetka i dwaj sanitariusze z noszami.

Było już ciemno, kiedy przyjechało wojsko. Nieskończenie ostrożnie przenosili nasze „jajko” do swojego samochodu – wybuchnął tylko zapalnik, gdyby nastąpiła eksplozja samego, straszliwego granatu przeciwpancernego, z Jarka nie zostałoby nawet tyle, co z Henia.

Jarek przeżył. Prawą rękę amputowano mu do barku, lewą przed łokciem. Nim wyszedł ze szpitala moje wakacje skończyły się i wyjechałem z J.

Dwadzieścia lat później zobaczyłem Jarka na basenie. Poznałem go po kikutach ale wahałem się, czy podejść a potem zniknął mi z oczu.

Kiedy po następnych dwudziestu latach zawitałem do J. dowiedziałem się, że Jarek popełnił samobójstwo, nie wiem z jakiego powodu ani w jaki sposób.

Szkoda, Jarek był fajny.